Archive for Listopad, 2012


W ostatnim tygodniu się nam nie poszczęściło… Zamiast podziwiania widoków skupialiśmy się na utrzymaniu równowagi i nie odfrunięciu. Wpadliśmy jednak na pomysł, że skoro w zeszły tygodniu wiatr był tak silny to nie może on wiać z taką prędkością w nieskończoność. Tym bardziej, że wszelakie prognozy zapowiadały piękną pogodę – jednym słowem pełne słońce. Tak więc trasę z zeszłego tygodnia postanowiliśmy zrealizować w kolejnym. Koncepcja zmieniła się jednak nieznacznie – nie pojechaliśmy autem, tylko autobusem, i nie na jeden dzień, a… na trzy. Dzięki temu w piątek mogliśmy sobie pozwolić na samo dojście do schroniska, a w niedzielę na sprawny powrót – zwłaszcza, że marszowanie Chochołowską nie należy do specjalnie pasjonujących, ale po kolei.

 Schronisko w Chochołowskiej -> czerwonym przez Dolinę Jarząbczą na Trzydniowiański -> Czubik -> Kończysty -> Starorobociański -> Siwa Przełęcz -> Siwe Skały -> Ornak -> Iwaniacka Przełęcz -> Schronisko w Chochołowskiej

                 W piątek w Krakowie załatwiamy co mamy załatwić, kupujemy trochę prowiantu i jedziemy na dworzec PKS. Tu okazuje się, że do Zakopanego autobus można złapać bez specjalnego problemu, czego nie można powiedzieć o busie w Zakopanem. Niemniej po dojechaniu na Siwą Polanę, kupujemy bilety do TPN’u i idziemy na asfalttrekking. Jest raczej chłodno, ale wygląda ,że jutro będzie ok. Czas mamy nienajgorszy, ale też nie spieszymy się nigdzie – i tak jak dojdziemy do schroniska to będzie już raczej ciemno. Po drodze cykamy trochę fotek. Na miejscu okazuje się, że musimy wejść bocznym wejściem bo w korytarzu jest świeża wylewka 🙂 Ogólnie poza obsługą to praktycznie pustki. Oczywiście tym spokojem nie cieszymy się bezgranicznie – dojeżdża jakaś wycieczka „fyskogurska” i rozpoczyna się harmider. Z ciszy nocnej od 22 nowi goście nic sobie nie robią. Przyznam, że jak słyszałem już któreś z kolei powtórzenie na całe gardło wstawkę „na głowie kwietny ma wianek, a w ręku zielony badylek” w akompaniamencie gitary i okazało się, że jest 2:30 w nocy to miałem ochotę kogoś „wybadylkować” tą gitarą. W końcu ktoś o…. ochrzania towarzystwo i kilka minut później robi się cicho.

                Wstajemy trochę przed 6 (normalnie full komfort bo o tej porze to dopiero często parkujemy po przyjeździe z Krakowa), jemy, zalewamy termosy i ruszamy. Na zewnątrz ładnie, ale chłodno – chociaż nie aż tak jak się spodziewaliśmy. Przed Szałasikami i Jarząbczymi Rówieńkami okazuje się, że spod gruntu wypływa sporo małych cieków wodnych które zamarzły na kamień i jest lodowisko – trzeba obchodzić bokiem. Za mostkiem już raczej sporadycznie. Idziemy sobie i idziemy, a tu w górze do doliny wlewają się chmury – pomiędzy Wołowcem a Czerwonym Wierchem to raczej wręcz „potop chmurny” 🙂 Pierwszy postój robimy kawałek przed szczytem Trzydniowiańskiego.

                Zbyt długo jednak nie siedzimy bo jeszcze do przejścia kawał drogi. Mijamy Czubik i ruszamy w górę na Trzydniowiański. Mniej więcej w jednej trzeciej podejścia okazuje się, że doświadczymy bliskiego spotkania z chmurami, które ogarnęły już praktycznie wszystkie szczyty w okolicy. Po chwili widać już mało co i robi się „szaro buro”. Mimo, że śnieg zszedł praktycznie wszędzie poniżej, to o tyle podejście pod Kończysty to w większości biała rynna – zbity śnieg, a raczej lód nie ułatwia sprawy, ale wystaje trochę kamieni więc ostrożnie kluczymy i idziemy do góry. Na szczycie i dalej w drodze na Starorobociański śniegu już nie bo – wszystko wywiane i wytopione. Za to z widoków również nici. Na Kończystym widać trochę w dół i nic w dal. Jedyne co wyraźnie można zobaczyć to słupek kierunkowskazu i graniczny. Przed nami wchodzą 2 osoby, które również idą w tym samym kierunku – ruszają trochę szybciej i po kilku sekundach znikają we mgle. Wieje natomiast znowu całkiem solidnie, ale nie tak jak w ubiegłym tygodniu. Martwi nas trochę ta mgła – głównie z uwagi na brak ładnych widoków, bo szlak jest tutaj raczej ewidentny – zwłaszcza, że śniegu praktycznie nie ma.

                Jesteśmy tak blisko głównego celu, że postanawiamy iść i nie odpuszczać. Pod samym Starorobociańskim są dwa lub 3 miejsca, gdzie raki naprawdę się przydały. Nie jest stromo, natomiast śnieg jest bardziej lodem niż odwrotnie. W dodatku są to na tyle duże połacie, że łatwiej i szybciej założyć raki niż kombinować jak to przejść – nie mówiąc już o tym, że buty na powierzchni tego śniego-lodu nie robią żadnego wrażenia. W rakach idziemy już na szczyt wg koncepcji „mikstowanie na ekranie” – ciągłe zakładanie i zdejmowanie raków jest dosyć irytujące więc tego nie robimy. Jest coraz zimniej i coraz bardziej mgliście. W dodatku marznąca woda z mgły pokrywa wszystko warstwą lodu – Aneta odkrywa w pewnym momencie, że kije są pokryte dokładnie dookoła cieniutką przezroczystego warstwą lodu.

                Dochodzimy do miejsca w którym szlak skręca w lewo czyli zgodnie z mapą, a to oznacza, że jesteśmy na szczycie. Dziwi nas tylko brak kierunkowskazu. W każdym razie oznaczenia na kamieniach są i pokrywa się to miejsce z każdą znaną nam mapą – włącznie ze starą, ale dokładną w 1:10 000. Jest mega zimno. Szybko odpinamy raki – zejście w nich było by mało komfortowe po kamieniach, a w dodatku osoby wchodzące z drugiej strony mówią, że od tej strony śniegu nie ma. Później okazało się, że śnieg jest ale po prostu raki nie były konieczne. Na szczycie jesteśmy dosłownie chwilę. Szybkie zdjęcia i na dół. Nie ma co siedzieć. Jest na tyle zimno, że jedna z osób zakłada ogromne, ekspedycyjne puchowe łapawice. Idziemy na dół – od tej strony szczyt to raczej jedna wielka kruszyzna, ale idzie się całkiem ok.

                Po niedługiej chwili jesteśmy na Siwej Przełęczy. Kilka osób po zapoznaniu się z naszą opinią na temat warunków na górze, wraca szlakiem, który przyszli czyli czarnym. My jednak mamy inny plan – na Ornaku widzieliśmy słońce jakiś dłuższy czas wcześniej więc zamiast iść ocienioną doliną wolimy iść grzbietem. Poza tym taki był plan 😉

                W okolicy Siwych Skał niebo robi się jeszcze ciemniejsze. Myślimy nad drugim postojem na coś do jedzenia i herbatę. Ale ciągle goni nas cień, a chcemy usiąść w słońcu – udaje się do dopiero za Ornakiem. Ostatecznie i tak nic to nie dało bo zanim zjadłem batonik już siedzieliśmy w cieniu.

                I w tym miejscu nas trafia. Okazuje się, że od miejsca gdzie na mapach szlak odbija w lewo kamienie pokrywa cienka warstewka lodu. Niby na pierwszy rzut oka są ok, ale po postawieniu na nich butach odjeżdża on w siną dal… Jest już dosyć późno bo dzień w połowie listopada krótki, a tu nie tylko nie ma jak przyspieszyć, ale nawet nie da się utrzymać tempa. Jest ostre kombinowanie jak to przejść i nie wywinąć orła. Bokiem też nie zawsze da się obejść. Ogólnie ten kawałek był zdecydowanie najgorszy… Oblodzenie znika dopiero w miejscu gdzie wchodzi się w las, kawałek przed wyjściem na Iwaniacką Przełęcz.

                Robimy kilka zdjęć i idziemy w dół. Szlak początkowo to istna trasa spacerowa – szeroka, dobrze utrzymana ścieżka sprawia że znowu nabieramy tempa. Do czasu… w miejscu gdzie szlak spotyka się z Iwaniackim Potokiem znowu kamienie są oblodzone, o czym przekonuje się jeden z turystów idących do góry – na szczęście szybko łapie równowagę. Tutaj szlak to istne pobojowisko – drzewa pozrywane, a dno doliny rozjeżdżone traktorami. Mamy kawałek szlaku i za chwilę nie ma nic – ani szlaku ani oznaczeń. Czasem nawet na dosyć długich odcinkach. W pewnym momencie stwierdzamy, że idziemy za śladem zrywki drewna. Wyszliśmy przy Starorobociańskim Potoku na czarnym szlaku kawałek przed tym gdzie wychodzi żółty, którym szliśmy. Tutaj spotykamy trójkę turystów – zgodnie razem wyciągamy czołówki i idziemy tak do głównej drogie Chochołowskiej – w lesie jest już tak ciemno, że bez źródła światła nic nie widać. Oni odbijają w prawo, a my w lewo – spowrotem do schroniska.

                Po powrocie prysznic, żurek, naleśniki z serem i grzaniec. Po tylu godzinach marszu – zwłaszcza w tej marznącej chmurze gdzie wiało solidnie – smakują wspaniale.

                Trzeci dzień rezerwujemy na powrót do Krakowa – tym bardziej, że złapanie busa z Siwej Polany oraz dojechanie PKS’em do Krakowa też trochę zajmuje.

Plan zakładał że trasa będzie wyglądała tak: Siwa Polana -> Trzydniowiański -> Czubik -> Kończysty -> Starorobociański -> Ornak i przez Iwanicką powrót na Siwą Polanę. Tradycyjnie już wstajemy o 3:00, a za oknem… mgła i to taka, że nie widać domów sąsiadów. Chwila konsternacji – jechać czy nie jechać? Zapada decyzja, że jedziemy – w końcu sobota miała być ładna. O 4 jesteśmy już u Przemka, który jedzie z nami. W samochodzie podczas z jednej audycji słyszymy, że warunki w Tatrach mają być bardzo trudne – niewiele śniegu, ale dużo lodu. Jednym słowem dla butów za ślisko, a dla raków za mało śniegu, aby wędrować wygodnie. Jednak nie zrażamy się tym, a w dodatku po wyjechaniu z Krakowa okazuje się, że mgieł na drodze już nie ma praktycznie.

                Około 6 jesteśmy już na parkingu – zakładamy buty i ruszamy asfaltem w kierunku Polany Chochołowskiej. Szlak jest banalnie prosty, jednak dramatycznie długi i nudny. Tutaj sprawdza się informacja z komunikatu, bo owy asfalt jest pokryty cieniutką warstewką lodu.

                Po 70 minutach jesteśmy na skrzyżowaniu ze szlakiem na Trzydniowiański. Początek czerwonego szlaku to istne błoto. Mamy jednak to szczęście, że jest ono jeszcze zamarznięte. Krowi Żleb to już ostre zasuwanie do góry. Biegnie on prostopadle do poziomic i dzięki temu szybko nabieramy wysokości. Śniegu mało, a szlak praktycznie bez oblodzeń.

                Kawałek przed szczytem Trzydniowiańskiego robimy mały postój na zdjęcia, baton i coś ciepłego do picia. Ostatecznie okazało się, że to był najlepszy moment, ponieważ później taki postój byłby już niemożliwy. Na szczycie robię kilka zdjęć i okazuje się, że z ich większą ilością jest problem, bo wiatr tak zawiewa śniegiem, że aparat jest nim cały pokryty, w dodatku wieje tak mocno, że trzeba ubrać coś co chroni przed wiatrem – mówcie co chcecie – to jest jeden z tych momentów kiedy doceniam softshell z windstoperem. W czasie jego ubierania wiatr wtłoczył mi we włosy grudki lodu, które od razu do nich przymarzły, ale sytuację uratował kaptur. Od tego miejsca wieje już tylko coraz mocniej. Bywają momenty że trudno się stoi jak i idzie, ale decydujemy, że idziemy dalej. Lodu nadal brak, ale w niektórych miejscach nawianego śniegu jest po kolana. Wiatr coraz bardziej się wzmaga i są momenty, kiedy zamiast iść, to trzeba stać i pilnować by się nie wywrócić.

                Podchodzimy pod Czubik, na którego szczycie wieje już tak mocno, że momentami ciężko jest ustać zapierając się nogami i kijami. Na początku przykucam, licząc, że może cyknę jakieś zdjęcie, ale po kilku ujęciach, wiatr i niesiony z nim lód i śnieg sprawiają, że z przodu obiektywu mam zaspę a nie obraz. Jak się ustawiłem plecami do wiatru to po chwili ten zmienił kierunek sprawiając, że i tak nic nie widziałem bo sypało mi w oczy. Żeby to jeszcze był sam wiatr to może i pół biedy, ale kiedy taki wiatr niesie śnieg i małe drobiny lodu to nie jest już tak fajnie i raczej nie polecam wystawiać na takie działanie twarzy. Chowam aparat, przechodzę kilka kroków i okazuje się że muszę szybko obrócić się na palcach – upadam na kolano (na skałę, ale nie zwracam na to większej uwagi bo w tym momencie to najmniejszy nasz problem) ale przynajmniej nie odfrunąłem.

                Decydujemy więc wracać. Gdyby nie wiatr to na Starorobociańskim bylibyśmy za chwilę. Jednak to ma być przyjemność a nie walka o każdy metr. W dodatku nie ma co ryzykować. Wszyscy których widzieliśmy wchodzących również zawracają. Wracamy więc na Trzydniowiański i żeby nie schodzić tą samą trasą, idziemy czerwonym szlakiem pod Przykrą Kopą do Doliny Jarząbczej.

                Dochodzimy nią do Polany Chochołowskiej, gdzie stwierdzamy, że godzina jeszcze wczesna więc podejdziemy do schroniska się posilić i posiedzieć chwilę. W końcu nigdzie się nam już nie spieszy. W schronisku siedzimy z godzinę lub dwie i wracamy na Siwą Polanę tym jakże nudnym zielonym szlakiem.

Gdyby nie wiatr to plan zrealizowalibyśmy bez problemu – niemniej przy tak silnym wietrze, w dodatku niosącym śnieg i lód w połączeniu z krótkim dniem nie było sensu się spinać. W prognozach pogody wiatr miał mieć 30-55km/h. Na drugi dzień dowiedziałem się, że w którymś z dzienników podawano, że w Tatrach wiatr osiągał ponad 100km/h i uważam tą wartość za całkiem realną, bo dla przykładu kij trekkingowy stawia minimalny opór powietrza, a jednak trzymając go w ręce to wiatr go wykrzywiał – ciężko było go utrzymać w pionie.

Na kilku zdjęciach pod koniec zamieszczam zdjęcia z podciągniętymi ciemnymi elementami i bez tego, dla porównania z warunkami na górze, chociaż tej siły wiatru nie da się oddać na zdjęciach.