W ostatnim tygodniu się nam nie poszczęściło… Zamiast podziwiania widoków skupialiśmy się na utrzymaniu równowagi i nie odfrunięciu. Wpadliśmy jednak na pomysł, że skoro w zeszły tygodniu wiatr był tak silny to nie może on wiać z taką prędkością w nieskończoność. Tym bardziej, że wszelakie prognozy zapowiadały piękną pogodę – jednym słowem pełne słońce. Tak więc trasę z zeszłego tygodnia postanowiliśmy zrealizować w kolejnym. Koncepcja zmieniła się jednak nieznacznie – nie pojechaliśmy autem, tylko autobusem, i nie na jeden dzień, a… na trzy. Dzięki temu w piątek mogliśmy sobie pozwolić na samo dojście do schroniska, a w niedzielę na sprawny powrót – zwłaszcza, że marszowanie Chochołowską nie należy do specjalnie pasjonujących, ale po kolei.
Schronisko w Chochołowskiej -> czerwonym przez Dolinę Jarząbczą na Trzydniowiański -> Czubik -> Kończysty -> Starorobociański -> Siwa Przełęcz -> Siwe Skały -> Ornak -> Iwaniacka Przełęcz -> Schronisko w Chochołowskiej
W piątek w Krakowie załatwiamy co mamy załatwić, kupujemy trochę prowiantu i jedziemy na dworzec PKS. Tu okazuje się, że do Zakopanego autobus można złapać bez specjalnego problemu, czego nie można powiedzieć o busie w Zakopanem. Niemniej po dojechaniu na Siwą Polanę, kupujemy bilety do TPN’u i idziemy na asfalttrekking. Jest raczej chłodno, ale wygląda ,że jutro będzie ok. Czas mamy nienajgorszy, ale też nie spieszymy się nigdzie – i tak jak dojdziemy do schroniska to będzie już raczej ciemno. Po drodze cykamy trochę fotek. Na miejscu okazuje się, że musimy wejść bocznym wejściem bo w korytarzu jest świeża wylewka 🙂 Ogólnie poza obsługą to praktycznie pustki. Oczywiście tym spokojem nie cieszymy się bezgranicznie – dojeżdża jakaś wycieczka „fyskogurska” i rozpoczyna się harmider. Z ciszy nocnej od 22 nowi goście nic sobie nie robią. Przyznam, że jak słyszałem już któreś z kolei powtórzenie na całe gardło wstawkę „na głowie kwietny ma wianek, a w ręku zielony badylek” w akompaniamencie gitary i okazało się, że jest 2:30 w nocy to miałem ochotę kogoś „wybadylkować” tą gitarą. W końcu ktoś o…. ochrzania towarzystwo i kilka minut później robi się cicho.
Wstajemy trochę przed 6 (normalnie full komfort bo o tej porze to dopiero często parkujemy po przyjeździe z Krakowa), jemy, zalewamy termosy i ruszamy. Na zewnątrz ładnie, ale chłodno – chociaż nie aż tak jak się spodziewaliśmy. Przed Szałasikami i Jarząbczymi Rówieńkami okazuje się, że spod gruntu wypływa sporo małych cieków wodnych które zamarzły na kamień i jest lodowisko – trzeba obchodzić bokiem. Za mostkiem już raczej sporadycznie. Idziemy sobie i idziemy, a tu w górze do doliny wlewają się chmury – pomiędzy Wołowcem a Czerwonym Wierchem to raczej wręcz „potop chmurny” 🙂 Pierwszy postój robimy kawałek przed szczytem Trzydniowiańskiego.
Zbyt długo jednak nie siedzimy bo jeszcze do przejścia kawał drogi. Mijamy Czubik i ruszamy w górę na Trzydniowiański. Mniej więcej w jednej trzeciej podejścia okazuje się, że doświadczymy bliskiego spotkania z chmurami, które ogarnęły już praktycznie wszystkie szczyty w okolicy. Po chwili widać już mało co i robi się „szaro buro”. Mimo, że śnieg zszedł praktycznie wszędzie poniżej, to o tyle podejście pod Kończysty to w większości biała rynna – zbity śnieg, a raczej lód nie ułatwia sprawy, ale wystaje trochę kamieni więc ostrożnie kluczymy i idziemy do góry. Na szczycie i dalej w drodze na Starorobociański śniegu już nie bo – wszystko wywiane i wytopione. Za to z widoków również nici. Na Kończystym widać trochę w dół i nic w dal. Jedyne co wyraźnie można zobaczyć to słupek kierunkowskazu i graniczny. Przed nami wchodzą 2 osoby, które również idą w tym samym kierunku – ruszają trochę szybciej i po kilku sekundach znikają we mgle. Wieje natomiast znowu całkiem solidnie, ale nie tak jak w ubiegłym tygodniu. Martwi nas trochę ta mgła – głównie z uwagi na brak ładnych widoków, bo szlak jest tutaj raczej ewidentny – zwłaszcza, że śniegu praktycznie nie ma.
Jesteśmy tak blisko głównego celu, że postanawiamy iść i nie odpuszczać. Pod samym Starorobociańskim są dwa lub 3 miejsca, gdzie raki naprawdę się przydały. Nie jest stromo, natomiast śnieg jest bardziej lodem niż odwrotnie. W dodatku są to na tyle duże połacie, że łatwiej i szybciej założyć raki niż kombinować jak to przejść – nie mówiąc już o tym, że buty na powierzchni tego śniego-lodu nie robią żadnego wrażenia. W rakach idziemy już na szczyt wg koncepcji „mikstowanie na ekranie” – ciągłe zakładanie i zdejmowanie raków jest dosyć irytujące więc tego nie robimy. Jest coraz zimniej i coraz bardziej mgliście. W dodatku marznąca woda z mgły pokrywa wszystko warstwą lodu – Aneta odkrywa w pewnym momencie, że kije są pokryte dokładnie dookoła cieniutką przezroczystego warstwą lodu.
Dochodzimy do miejsca w którym szlak skręca w lewo czyli zgodnie z mapą, a to oznacza, że jesteśmy na szczycie. Dziwi nas tylko brak kierunkowskazu. W każdym razie oznaczenia na kamieniach są i pokrywa się to miejsce z każdą znaną nam mapą – włącznie ze starą, ale dokładną w 1:10 000. Jest mega zimno. Szybko odpinamy raki – zejście w nich było by mało komfortowe po kamieniach, a w dodatku osoby wchodzące z drugiej strony mówią, że od tej strony śniegu nie ma. Później okazało się, że śnieg jest ale po prostu raki nie były konieczne. Na szczycie jesteśmy dosłownie chwilę. Szybkie zdjęcia i na dół. Nie ma co siedzieć. Jest na tyle zimno, że jedna z osób zakłada ogromne, ekspedycyjne puchowe łapawice. Idziemy na dół – od tej strony szczyt to raczej jedna wielka kruszyzna, ale idzie się całkiem ok.
Po niedługiej chwili jesteśmy na Siwej Przełęczy. Kilka osób po zapoznaniu się z naszą opinią na temat warunków na górze, wraca szlakiem, który przyszli czyli czarnym. My jednak mamy inny plan – na Ornaku widzieliśmy słońce jakiś dłuższy czas wcześniej więc zamiast iść ocienioną doliną wolimy iść grzbietem. Poza tym taki był plan 😉
W okolicy Siwych Skał niebo robi się jeszcze ciemniejsze. Myślimy nad drugim postojem na coś do jedzenia i herbatę. Ale ciągle goni nas cień, a chcemy usiąść w słońcu – udaje się do dopiero za Ornakiem. Ostatecznie i tak nic to nie dało bo zanim zjadłem batonik już siedzieliśmy w cieniu.
I w tym miejscu nas trafia. Okazuje się, że od miejsca gdzie na mapach szlak odbija w lewo kamienie pokrywa cienka warstewka lodu. Niby na pierwszy rzut oka są ok, ale po postawieniu na nich butach odjeżdża on w siną dal… Jest już dosyć późno bo dzień w połowie listopada krótki, a tu nie tylko nie ma jak przyspieszyć, ale nawet nie da się utrzymać tempa. Jest ostre kombinowanie jak to przejść i nie wywinąć orła. Bokiem też nie zawsze da się obejść. Ogólnie ten kawałek był zdecydowanie najgorszy… Oblodzenie znika dopiero w miejscu gdzie wchodzi się w las, kawałek przed wyjściem na Iwaniacką Przełęcz.
Robimy kilka zdjęć i idziemy w dół. Szlak początkowo to istna trasa spacerowa – szeroka, dobrze utrzymana ścieżka sprawia że znowu nabieramy tempa. Do czasu… w miejscu gdzie szlak spotyka się z Iwaniackim Potokiem znowu kamienie są oblodzone, o czym przekonuje się jeden z turystów idących do góry – na szczęście szybko łapie równowagę. Tutaj szlak to istne pobojowisko – drzewa pozrywane, a dno doliny rozjeżdżone traktorami. Mamy kawałek szlaku i za chwilę nie ma nic – ani szlaku ani oznaczeń. Czasem nawet na dosyć długich odcinkach. W pewnym momencie stwierdzamy, że idziemy za śladem zrywki drewna. Wyszliśmy przy Starorobociańskim Potoku na czarnym szlaku kawałek przed tym gdzie wychodzi żółty, którym szliśmy. Tutaj spotykamy trójkę turystów – zgodnie razem wyciągamy czołówki i idziemy tak do głównej drogie Chochołowskiej – w lesie jest już tak ciemno, że bez źródła światła nic nie widać. Oni odbijają w prawo, a my w lewo – spowrotem do schroniska.
Po powrocie prysznic, żurek, naleśniki z serem i grzaniec. Po tylu godzinach marszu – zwłaszcza w tej marznącej chmurze gdzie wiało solidnie – smakują wspaniale.
Trzeci dzień rezerwujemy na powrót do Krakowa – tym bardziej, że złapanie busa z Siwej Polany oraz dojechanie PKS’em do Krakowa też trochę zajmuje.