Archive for Październik, 2012


O 2:45 pobudka, o 3:40 wyjazd z Krakowa by o 6:30 rozpocząć wędrowanie na szlaku prowadzącym ze Starego Smokowca. Kolejka oczywiście o takiej porze nie działa więc idziemy piechotą. Stwierdzamy, że pójdziemy niebieskim – okazuje się, że nie niebieski jest tak oznaczony, że dochodzimy do Hrebienoka po drugiej stronie kolejki – równolegle do zielonego, więc robimy tu krótki postój i idziemy czerwonym. Jest to kawałek Tatrzańskiej Magistrali, którym dostaniemy się do szlaku prowadzącego docelowo na Sławkowski (również jest to szlak niebieski – tak jak zakładany startowy). Początkowy odcinek od zejścia z czerwonego biegnie bardzo przyjemnie lasem, który jednak szybko się kończy i od miejsca gdzie mamy pierwszy punkt widokowy z tabliczką zostaje zastąpiony przez kosodrzewinę, a sama nawierzchnia zamienia się już praktycznie wyłącznie na skałę. Droga w górę biegnie niekończącymi się trawersami, którymi wchodzimy coraz wyżej i wyżej, a końca nie widać. Ogólnie idziemy dosyć szybko, robimy niewiele postoi dzięki czemu praktycznie nie odbiegamy od czasu z mapy.

Ogólnie jeśli ktoś planuje się wybrać na ten szlak to polecam celować w stosunkowo chłodne dni – było tak gorąco, że spoglądając na kamienie w dole widać było falujące od gorąca powietrze, a ten szlak to naprawdę całkiem konkretne zasuwanie do góry. Dwa – poza kondycją fizyczną bardzo ważna jest motywacja – to jest szlak gdzie na początku wydaje się, że już widzimy szczyty (Nos i Sławkowski), jednak szybko okazuje się, że to jeszcze nie to. I nie było by w tym nic złego, gdyby nie to, że już się wydaje że wchodzimy na pierwszy szczyt, a tu za zakrętem trawersu okazuje się, że nie. Idziemy dalej i znowu jeszcze nie – po kilkunastu razach takiego „rozczarowania” mocno to zniechęca. W porównaniu do opisywanego wcześniej Krywania to tam mamy jasno określony cel do którego dążymy – widzimy szczyt i do niego zmierzamy. Na Sławkowskim ciągle wydaje się, że to już tu, a okazuje się że jeszcze hen daleko.

Ogólnie nawet jak na taką wycieczkę zrobiłem wyjątkowo mało zdjęć – w sumie nie wiem dlaczego – może to przez zniechęcenie opisane powyżej 😉 Zejście tą samą trasą.

Krywań

Plan na przejście tego szlaku powstał już jakiś czas temu. Ale jak to w życiu bywa – „zawsze coś” – a to pogoda była marna (codziennie deszcz przez kilka dni), a to jakieś obowiązki, a na koniec… choroba. Sprawdzamy pogodę i jest… ma być pięknie i słonecznie, natomiast na kolejne dni już sporo deszczu i śnieg. Takiej okazji nie można przepuścić więc ok 22:00 kładziemy się spać (co dla nas jest kompletnie nienormalną porą bo to przecież wieczór), by o 3:00 wstać przy jakże radosnym dźwięku budzika. Plecaki spakowane więc pozostało przygotować kanapki oraz zalać termosy. Z Krakowa wyjeżdżamy o równej 4:00 by po około 3 godzinach dojechać do parkingu pod nazwą Tri Studnicky. Pogoda nie licząc pięknego wschodu słońca nie jest specjalnie zachęcająca. Mimo, że jest już jasno to jeszcze szarawo, a szczyt zasnuły chmury. Ruszamy – prawdziwy początek szlaku znajduje się kawałek dalej. Na początku jest trochę do góry – sporo ludzi podchodzi kawałek i odpoczywa, kawałek i znowu odpoczynek – my dopiero co po chorobie nawet nieźle się odnajdujemy wśród ludzi i okazuje się, że nawet zostawiamy w tyle niektórych. Pogoda szybko się poprawia i pokazują się piękne kolory jesieni. Po wejściu w kosodrzewinę jest trochę spokojniej, natomiast widoki praktycznie przez całą drogą (zwłaszcza dalszą) są zdecydowanie warte wybrania się tutaj. Szczyt nadal w chmurach. Opisując skrócie docieramy do miejsca gdzie łączy się szlak niebieski i zielony. Dalej idziemy już niebieskim – jest to pierwsze miejsce gdzie jest zdecydowanie stromej – nie dosyć, że trzeba schować kije to do plecaka wkładam też torbę z aparatem którą niosę z przodu. Na tym odcinku tylko przeszkadza i zasłania widok a jest tu na tyle stromo, że jest to słuszna decyzja. W dodatku wieje mocny wiatr i jest naprawdę zimno – zakładam soft’a i od razu jest lepiej. Po krótkim kawałku stromego podejścia stwierdzamy, że ulokujemy się gdzieś za skałą na przekąskę i coś ciepłego. Przychodzi też czas na użycie rękawiczek polarowych bo mimo, że wiatr przegnał chmury i jest zdecydowanie lepiej to jednak wiatr nadal jest zimny i mocny. Dalej szlak wiedzie już praktycznie granią i jest zdecydowanie bardziej płasko. Przechodzimy przez Mały Krywań i Krywańską Przełączkę, oraz podchodzimy jeszcze kawałek, ale stwierdzamy, że wchodzenie na sam szczyt sobie odpuszczamy – ludzi jest jak w markecie. Wrócimy tu jeszcze na pewno, ale mamy już trochę inną koncepcję na to – tak aby nie trzeba było czekać na każdy krok, który wykona ktoś przed nami, a przed tą osobą kolejna i jeszcze kolejna. Ilość ludzi jest wręcz zniechęcająca dlatego wracamy na Krywańską Przełączkę i tam robimy sobie dłuższy postój. Jemy, pijemy i robimy sporo zdjęć. Po pewnym czasie stwierdzamy, że idziemy w dół, ale tym razem schodzimy żlebem. Generalnie nie do końca wiadomo czy jest tam szlak czy nie bo oznaczenia generalnie można uznać, że są, ale na naszej mapie nie ma. W każdym bądź razie ścieżka wyraźna jest więc idziemy. Po przejściu tego odcinka schodzimy jeszcze kawałek w dół i robimy długi postój na Wyżniej Prehybie – jest tak ładnie, że nie chce nam się jeszcze wracać. Na wszystko jednak przychodzi czas i nie możemy sobie tak siedzieć w nieskończoność – schodzimy. Ok 17:00 jesteśmy na dole obok samochodu więc ruszamy w stronę Krakowa. Zachód słońca jest piękny, a droga którą jedziemy należy do bardzo widokowych. W Polsce oczywiście witają nas korki i są odcinki które przejeżdżamy na 1 lub maksymalnie 2 biegu… ale później sytuacja się poprawia i tak ok 20:00 jesteśmy już na miejscu. Zdecydowanie warto było pojechać, chociaż ilość ludzi jest lekko przytłaczająca. Generalnie jest to jeden z najbardziej (o ile nie najbardziej) obleganych szlaków w Tatrach na Słowacji, bo to w końcu ich góra narodowa. Do tego dokłada się sporo obcokrajowców (w tym i my). Szlak jest z wyjątkiem odcinka za połączeniem sie szlaków prosty technicznie niemniej największe niebezpieczeństwo stwierdzam, że stwarzają ludzie – pewna Niemka zeskakując z kamienia praktycznie mnie popchnęła – akurat nie na tyle abym stracił równowagę (mimo, że tak wiele nie brakowało), ale łatwo sobie wyobrazić co się dzieje gdzie ktoś za nami np. potyka się i upada… Jednak mimo wszystko szlak bardzo fajny i na pewno wart przejścia.